wtorek, 31 stycznia 2012

O podglądaniu saren, czyli porad praktycznych parę.


Sarny postaram się nie opisywać jak poprzednie gatunki – opisanie go w jednym artykule byłoby zmarnowaniem wspaniałej możliwości zapełniania bloga w nieskończoność. A poza tym, jakże to pospolite i zarazem wdzięczne zwierzę.



Zakładam, że nikomu zamaskowanego obozu budować się nie chce. Zwłaszcza, że taki szałas musi stać co najmniej kilka dni, aby sarny się go nie bały, dodatkowo należałoby codziennie podrzucać jedzenie aby łaskawie ustawiły się tam gdzie chcemy. Wstawanie w środku nocy, aby marznąć kilka godzin ciasnym namiocie czekając w na słońce już na pewno do przyjemnych nie należy (zapomnij o termosach i jedzeniu – zapach). Dlatego skupię się na podchodach, które chociaż nie dają stuprocentowej pewności i bliskości, są o wiele łatwiejsze i nie wymagają wiele przygotowań.



 Sarna daje się podejść bardzo łatwo, o ile wiemy jak to zrobić. Jest kilka prostych zasad, postaram się je opisać.

Po pierwsze – obserwuj! Sarny to stworzenia wybitnie terytorialne, a granice wyznaczają: wioski (sznury domów wzdłuż drogi) oraz ważniejsze drogi (autostrady, obwodnice itp.). Stada trzymają się zawsze tych samych terytoriów. Ogromna księga o Łowiectwie i gospodarce Łowieckiej, którą posiadam wyraźnie zaznacza, że jeżeli sarna została gdzieś oznaczona, to nigdy nie zdarzyło się, aby była ustrzelona dalej niż 3 kilometry od tego miejsca. Jeżeli widzisz jakieś stado, to za rok też tam będzie. Oczywiście o wiele łatwiej to zauważyć na przepastnych polach, gdzie nie ma wielu kryjówek.



 Na takich terenach nieocenioną pomocą jest lornetka. Na szyi zawsze wisi mi aparat który sporo waży, więc pełnowymiarowa lornetka nie wchodzi w grę (a już nie wspominam o rytmicznie zderzającym się podczas marszu obiektywie i lornetce – aż strach chwyta człowieka za serce). Ja używam malutką, plastikową zabawkę mieszczącą się w dłoni o parametrach 8x20. Ten drugi parametr (średnica soczewki zbierającej światło) jest tak mały, że po zachodzie słońca nic już przez nią zobaczyć się nie da. I paradoksalnie mi to pomaga – jeżeli ona zaczyna nie wyrabiać, to znaczy, że aparatem też już nic nie zrobię.

Po drugie – poznaj zwyczaje. Sarny zdają się myśleć, że rano są niewidoczne, póki nie wzejdzie słońce. Dlatego jadąc co ranek samochodem możemy zawsze zobaczyć całe stada pasące się na polach. W ciągu dnia, kiedy sarna napcha się na zieleniną, idzie do swojej leżanki i tam jak to przeżuwacz może „wyciągać” z żołądka to co zebrała i spokojnie pracować nad zbiorami. Kiedy maszeruje przez pola czasami są na nich małe skrawki lasu bez żadnej drogi dojazdowej ani ścieżki. Jeżeli nie będziemy nachodzić je często, to zawsze sarnę tam znajdziemy. A nawet jak nie znajdziemy… Takie enklawy to przygoda sama w sobie – czasami to zwykła niecka w ziemi, którą nie dało się uprawiać, ale na terenach w których żyję często znajdziemy historię. Stara żwirownia, bardzo często stare cmentarze protestanckie… ostatnio znalazłem nawet całą wieżę!



Jeżeli uda nam się cudownie nie zaalarmować sarny naszą obecnością, to macie szczęście. One też mają swój porządek dnia. Pije wodę ze strumienia o 14:30? To jak jutro przyjdziecie to z dokładnością godziny ona też tam będzie. Tyczy się to naprawdę wielu zwierząt – o ile nie będziecie ich nie niepokoić.

Po trzecie – wykorzystuj teren. Jeżeli nie atakujesz legowiska, staraj się podchodzić z pozycji, z której zauważą Cię jak najpóźniej. Najskuteczniej nadaje się do tego grzbiet nawet niewielkiej górki. Oczywiście idziesz na ślepo, bo nigdy nie wiesz czy stado znajduje się akurat po drugiej stronie wzgórza. Ale one za to nie wiedzą, że idziesz. Przy odrobinie szczęścia podejdziesz na kilkanaście metrów stado które leży spokojnie na polanie. Popłoch potem straszny. Raz nawet podzieliłem stado a jeden młody stał jak wryty i nie widział w którą stronę iść. A ja aparatu wtedy nie zabrałem… pech. Oczywiście jeżeli sarny znajdują się blisko grzbietu lub na nim, to zauważą Cię. Ale za to widzisz, że stado jest i widzisz gdzie ucieka, a zlokalizowanie stada to już jest sukces (patrz punkt jeden).



Po czwarte – miejsce i czas. Jak już pisałem, sarny są terytorialne. Mają swój cykl dobowy, chociaż nie przestrzegają go tak zdecydowanie jak dziki, lisy czy inne ssaki naszych ziem. Dobra, czyli gdzie i kiedy ich szukać? Przykład: zima, -15  celcjuszów, słonecznie. Nikt normalny nie wychodzi w taką pogodę na otwarte pole i sarny o tym wiedzą. Zapraszam więc na poszukiwania, bo pogoda do tych manewrów jest obecnie idealna.



Oczywiście sarny bronią się przed ludźmi jak mogą i to z dobrego powodu (sarnina jest smaczna, ale zawsze brakowało mi w niej chociaż odrobiny tłuszczu, dlatego trudno dobrze ją przyrządzić).
Leżąca sarna jest niesamowicie trudna do zauważenia – mi się tego nigdy nie udało dokonać. Nawet przeorane otwarte pole jest dobrą kryjówką. A kiedy sarna położy się na pograniczu pól wśród traw, to w zasadzie żeby ją zauważyć trzeba w nią wdepnąć.

 Fotografując tego pana w ogóle nie widziałem pozostałych trzech lezących zaledwie kilka metrów dalej... 
 ...póki nie wstały.



Mam nadzieję, że tak oczywiste „sztuczki”, pomogą wam wykonać zdjęcia waszych marzeń. Pozdrowienia.

niedziela, 29 stycznia 2012

Mazurek - rodzimy wróbel.

Wróbel mazurek – Passer montanus



Mało kto wie, że ptak popularnie zwany wróblem, to tak naprawdę dwa gatunki! W miastach spotykamy wróbla domowego – nie tak dawnego imigranta z terenów Turcji (bez komentarza, chociaż mnie kusi). Drugi to nasz rodowity gatunek, Wróbel Mazurek.



Mazurek jest gatunkiem rodzimym, niezależnym od ludzi... a często nawet nas unikającym. Zasiedla stare parki, obrzeża wsi, lasów. Ogólnie rzecz biorąc, jeżeli spotkamy wróbla w lesie lub na wsi, to niemal zawsze jest to Mazurek. Jest mniejszy od „miastowego”, mniej agresywny i ładniej ćwierka. Najszybciej poznamy go po czarnej plamce na szyi i po brązowej czapce. Dodatkowo dymorfizmu płciowego brak (u domowego bardzo widoczny). Gatunek w pełni osiadły. Niekiedy starsi ludzie i leśnicy nazywają go wróblem leśnym.


Gniazda zakłada w rozmaitych szczelinach w drzewach, skałach itp. Potrafi również zaadaptować stare gniazda jaskółek, chętnie zasiedla też budki lęgowe. Gniazdo to zazwyczaj bezład gałązek i szmat, na szczycie wyścielony piórami. Ale jeżeli chcecie z niemal stuprocentową pewnością spotkać gniazdo mazurka, to szukajcie go… w gniazdach bocianów. Tak jak w bajce „Przygód kilka wróbla Ćwirka” (tyle, że tam pokazany jest wróbel domowy) uwielbia szczeliny w podstawie ich gniazd. Mazurek wykorzystuje swoje gniazda jako noclegownię, co wcale nie jest takie oczywiste wśród ptaków.



Od niedawna w naszym kraju zaczyna zbliżać się do miast, ale to wciąż niewielki procent spotykanych wróbli. Przy czym im dalej na wschód, tym więcej mazurka. W Chinach sytuacja wygląda wręcz odwrotnie – to wróbel domowy jest mniejszością w miastach. Zimą (czyli obecnie) można go zobaczyć w towarzystwie innych ptaków (ogólnie zwierzęta lubią zbijać się w stada na zimę).

Jest w stanie wyprowadzić do trzech lęgów, w każdym od czterech do sześciu jaj. A jaja mogą mieć niemal dowolny kolor i zagęszczenie plam. Wysiadywanie trwa do dwóch tygodni (wysiaduje zarówna samiec jak i samica), a wyloty następują po następnych dwóch tygodniach.



Zjada zarówno nasiona jak i owady. Jesienią i zimą owadów brak, natomiast na wiosnę zajada się mszycami i gąsienicami. Należy zaznaczyć, że jest bardziej owadożerny niż wróbel domowy. Z tego powodu pożyteczny, więc oczywiście pod ochroną.



Dodam parę słów na temat ochrony ptaków w Polsce. Istnieją listy gatunków chronionych, ale uczenie się ich na pamięć jest pracą nikomu niepotrzebną. Zasada jest prosta: WSZYSTKIE gatunki ptaków są pod ścisła ochroną, z wyjątkiem trzynastu gatunków łownych i dziewięciu gatunków objętych ochroną częściową. Te ostatnie nie są pod ochroną wyłącznie kiedy robi ich się na tyle dużo, że są szkodliwe dla gospodarki człowieka (np. Kormoran czy Czapla), albo dla reszty dzikiej przyrody (Sroka czy Kruk – one zawsze prowadzą wojnę totalną z innymi ptakami). Decyzję o zdjęciu ochrony podejmuje wojewoda.



I jako ciekawostkę podam, że to właśnie na terenie naszego kraju po raz pierwszy (w 1868) wprowadzono pojęcie ochrony zwierząt (świstak i kozica) w formie ustawy, a w 1874 rozszerzono ją na ptaki. Tu jednak nie było tak pięknie, bowiem o ile owadożercy cieszyły się immunitetem, to zezwolono ona na tępienie drapieżników.


środa, 25 stycznia 2012

Wszystko przemija, nawet czas.


Dzisiejsza nauka daje nam niesamowitą możliwość podróżowania po krańcach wszechświata, o którym wiemy tyle, że na pewno go nie rozumiemy. Pozwala nam zobaczyć, zasmakować i usłyszeć (wszystko dosłownie!) światy, których na pewno za naszego życia nie zdobędziemy. Po co więc się nimi zajmować? Otrzymujemy dzięki temu coś, bez czego ludzkość umrze jak ryba bez wody – niezbadane horyzonty czekające na nasze nadejście (lepszym określeniem są chyba w naszym języku „kresy”, a najlepszym możliwym „frontier” z angielskiego). Nawet jeżeli nie są one materialne, a tylko wymyślone na kartkach i tablicach. Czym bowiem tak naprawdę różnił się Kolumb od Einsteina?

Dzisiaj coś zupełnie innego. Zapraszam do pierwszego artykułu w którym staram się odpowiedzieć sobie na pytanie; „Dlaczego?”. Proszę bardzo o komentarze i opinie na temat artykułu, czy się wam podobał i czy jest to język zrozumiały.

Pewien hinduski władca chciał wynagrodzić mędrca, który pokazał mu szachy. Mędrzec bez wahania odpowiedział, że chce ziarna (niech będzie ryżu). Ile? Dał władcy takie zalecenie: Na pierwszym polu ma być jedno ziarno, na drugim dwa, na następnym cztery i tak co pole dwa razy więcej. Sprawa wydawała się banalna, pól jest tylko 64. Jednak kiedy rozkazał zebrać odpowiednia ilość ryżu, okazało się jak bardzo skompromitował się obiecując dochowania obietnicy. Ilość ryżu otrzymana w ten sposób jest tysiąc razy większa niż jej obecne światowe zbiory.

Wnioski z tego są dwa: Człowiek w potocznym myśleniu nie jest w stanie operować dużymi liczbami. Druga, że jeżeli coś wzrasta wykładniczo, to nieważne jak małe jest na początku, i tak szybko staje się absurdalnie duże.

Kiedy nasi przodkowie nauczyli się liczyć, zauważyli, że nie ma liczby takiej, żeby nie było większej – tak powstała nieskończoność. Nie wydaje się ona nam szczególnie groźna. Dlatego, że po prostu umysł człowieka nie pojmuje dużych liczb. Przykładem jest przytoczona legenda.



                Ale co to ma wspólnego z czasem? Okazuje się, że bardzo dużo. Przez całą historię ludzkości wydawało się, że świat istniał od zawsze. Ostatecznie ta wizja wszechświata została obalona za czasu naszych dziadków, a zrobił to Edwin Hubble. Odkrył, że wszechświat się powiększa. Ba! Nawet, że robi to coraz szybciej. Tak postał pomysł, że skoro wszystko się oddala to znaczy, że jeżeli będziemy się cofać to wszystko w końcu wszystko będzie w tym jednym miejscu. Ten pomysł ma swoją nazwę – Wielki Wybuch (określenie bardzo mylące, nie było wybuchu, niczego wielkiego też tam nie było).

Problem polega na tym, że teoria Wielkiego Wybuchu nie działa. Problemy z teorią zaczynają się przy pewnej bardzo określonej granicy. Potrafimy cofnąć się do czasu w którym wszechświat ma 10^-34 sekundy, czyli 0,…(42 zera)1s. Nie posiadamy obecnie teorii która operuje mniejszymi wielkościami fizycznymi. Był to stan w którym ani czas, ani przestrzeń nie miała sensu fizycznego.

Są naukowcy którzy uważają, że Wielki Wybuch był tylko stworzeniem materii, ale czas istniał… od zawsze. Nie potrafię zaakceptować takiego podejścia. Powstaliśmy z punktu mniejszego niż zakłada to długość planka (odległość, jaką światło pokonuje w ciągu czasu Plancka), więc jakakolwiek informacja na temat istnienia czasu czy przestrzeni przed tym zdarzeniem została bezpowrotnie utracona.



Więc musimy uznać, że cokolwiek spowodowało (nie mogę napisać „było przed”) Wielki Wybuch, nie miało w swojej składni czasu ani przestrzeni (ale istniała zasada przyczyna-skutek), bo to są tylko jej produkty. Daje nam to wniosek, że kij zwany czasem ma przynajmniej jeden koniec. A drugi?

Wszechświat się powiększa, na dodatek robi to coraz szybciej. Z tego co obserwujemy, pusta przestrzeń generuje nową pustą przestrzeń. I ta nowa przestrzeń tworzy nową pustą przestrzeń… czyli pustka rośnie wykładniczo. A ilość materii nie rośnie, a nawet maleje! Słynne równanie Einsteina (E=mc^2) mówi nam, że masa jest po prostu mocno skupioną formą energii. Tak działają gwiazdy i bomby atomowe. Aby świecić nasze słońce co sekundę zamienia w energię… cztery miliardy kilogramów(!), dla porównania „Little Boy” zrzucony na Hiroszimę zużył 0,60-0,86g. Jeżeli to o czym się dowiedzieliśmy, spróbujemy zastosować do bardzo dalekiej przyszłości, to skutki okazują się być katastrofalne. Materia powoli zamienia się w energię (np. światło). Proces przyspieszania wszechświata ciągle rośnie. Ostatecznie osiągamy dwa scenariusze:

Cała materia we wszechświecie zamieni się w jakąś prostą formę energii, która nie ma masy (fotony). Żeby zrobić zegar, potrzeba czegoś co ma masę. A przesunięcie w przestrzeni dzieje się również w czasie, więc potrzebujemy zegara aby mieć skalę odległości. Wszechświat traci więc poczucie skali, odległości i czas tracą sens fizyczny. Może to trudne do zrozumienia na pierwszy rzut, ale tak to jest jak się żyje czasoprzestrzeni, a nie w czasie i przestrzeni (jako dwa oddzielne byty).

Druga możliwość prowadzi do tego samego, ale inny jest powód. Wszechświat rozszerzający się coraz szybciej dochodzi do stanu, w którym odległości pomiędzy cząsteczkami rosną tak szybko, że światło nie nadąża. Więc wszystko co istnieje, jest porozdzielane na pojedyncze składniki zawieszone w wielkiej i czarnej pustce, bo światło jest za wolne aby doleciało gdziekolwiek. Świat gubi skalę i znowu czas i przestrzeń przestają mieć sens.

No i okazuje się, że ten bardzo długi kij ma jednak dwa końce. Oczywiście cały pomysł jest nie do przyjęcia za ostateczny – popełniam bowiem najgorszy z możliwych grzechów w dzisiejszej fizyce. Cała ta wizja zaczyna i kończy się najróżniejszymi nieskończonościami, a jak kiedyś usłyszałem: „W fizyce nieskończoność oznacza tyle, że fizyk się poddaje”. Postaram się kiedyś rozwinąć ten problem, bowiem można z niego wysnuć ciekawe spostrzeżenia.



Wniosek z tego co pisałem jest jeden, ale jakże radykalny: wieczność jako funkcja czasu nie istnieje! Jak będę miał okazję, to zapytam księdza jak to się ma do życia wiecznego po śmierci.

Jeżeli jeszcze możecie to czytać, to teraz pomęczę wasze mózgi jeszcze troszeczkę. Dlaczego czas płynie z taką a nie inną prędkością? Co by się stało gdybym przyspieszył albo zwolnił czas stukrotnie? NIC! Zmieniając prędkość czasu zmieniam też przy okazji szybkość zegarów, co niweluje wszelkie poczucie zmiany. Ciekawe nie?

I ostatni temat do rozmyśleń: Czas można odczuć, dzięki temu, że coś się zmienia, zgodnie z drugą zasadą termodynamiki (wszystko robi się coraz mniej uporządkowane, raz spalone drewno nie będzie chciało się samo poskładać i nadawać do palenia jeszcze raz). A gdym miał magiczne pudełko, w którym zmiany przestają zachodzić, to co stałoby się gdym wrzucił tam zegarek? Zakładam, że może tam podróżować światło, bo inaczej wnętrze pudełka byłoby zawsze przed nami skryte. Wskazówki zegarka zatrzymałyby się… i tu można zakończyć obserwacje. Nic się tam potem nie zmienia, i nie będzie zmieniać. Czas w tym pudełku nie daje się zmierzyć, chociaż obserwujemy jego wnętrze. Więc może czas jest tylko złudzeniem, a to co nazywamy czasem to tylko interakcje pomiędzy obiektami?

EDIT: Nie ma takiego pudełka, wyklucza go pojęcie energii punktu zerowego.

Uwaga, cokolwiek napisane powyżej wynika z własnych obserwacji i rozmyślań, baaaardzo luźno opartych na wzorach. A zdrowy rozsądek często nie ma zastosowania w nauce. Jeżeli jakiś fizyk to znajdzie to proszę o wskazanie błędów logicznych.

I uwaga na zimę!


środa, 18 stycznia 2012

Latający leśny alarm - Sójka

Sójka zwyczajna - Garrulus glandarius


Sójka należy do rodziny krukowatych. Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że są to ptaki szczególne. Obserwując je, ma się wrażenie, że są o wiele bardziej świadome rzeczywistości, niż reszta ptaków. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że potrafią się „oddzielić” od natury, obserwować ją. Nie mówię tu o sprycie, ale już o pewnym poziomie abstrakcyjnego myślenia. Sroki wydają się mi w szczególności tym obdarzone, ale nie ten ptak jest dzisiejszym tematem.




Sójka posiada wiele ciekawych cech. W naszym kraju jest to najbarwniejszy ze wszystkich krukowatych. Łatwy do zidentyfikowania ze względu na charakterystyczne niebieskie pióra. I tutaj trzeba się zatrzymać i wyjaśnić coś bardzo ważnego. Ptaki (wszystkie!) nigdy nie wykształciły niebieskiego i zielonego pigmentu. Zanim ktoś zarzuci mi sianie herezji, wytłumaczę o co chodzi. Niebieski powstaje w wyniku załamywania światła na powierzchni tak naprawdę czarnego lub szarego pióra, pokrytego warstwą specjalnych komórek załamujących światło. Jeżeli zamiast czarnego pióra zastosujemy żółte lub czerwone, to ostatecznie otrzymamy zielony albo fioletowy. Teraz wiecie, że patrząc na ogon pawia, widzicie efekt niezwykle subtelnego pryzmatu. Dodatkowo nie tak dawno odkryto, że gdybyśmy widzieli w zakresie ultrafioletu, to nawet szary i nieciekawy wróbel okazałby się wręcz żywą „symfonią” barw i błysków.



Sójka, jak na krukowatego przystało jadłospis ma bardzo urozmaicony. Można powiedzieć, że jeżeli coś nie jest w stanie się obronić lub uciec, to może stać się jej pokarmem. Oczywiście najmniejszy opór stawiają owoce i nasiona (bardzo lubi żołędzie), ale ślimak, jaja innych ptaków albo i sam ptak też się nadają – a już na pewno gdy trzeba wykarmić młode.




Jak wszystkie krukowate jaja składają raz w roku, drugi tylko i wyłącznie jeżeli stracą pierwszy. Ilość składanych jaj jest mała 5-7 (drugi lęg do 4). W przeciwieństwie do sikorki bogatki sójka inwestuje nie w ilość, lecz w przeżywalność. Trzy tygodnie po wykluciu opuszczają gniazdo. Pisklętami opiekują się oboje rodzice. Po opuszczeniu gniazda dalej są dokarmiane przez około miesiąc, a opieka „werbalna” trwa aż do jesieni.



Komentarz do zdjęcia: Ten po lewej wygląda jak wygląda, bo właśnie skończył się myć. Nic mu nie jest.



Na pewno słyszeliście powiedzenie „Wyprawiać się jak Sójka za morze”. Wynika ona z specyficznego zachowania podczas jesieni – praktycznie bez przerwy szuka i magazynuje nasiona (w szczególności żołędzie), które chowa w sobie znanych miejscach, najczęściej gdzieś w ściółce leśnej albo opuszczonych gniazdach. Po tym całym szaleństwie większość sójek pozostaje jednak tam gdzie była, a tylko niewielka część odlatuje na południowy-zachód. A co z nasionami? Oczywiście zapominają o pewnej części kryjówek, przez co nie z własnej woli rozsiewają drzewa na sporym obszarze. Ma to duże znaczenie dla dębu – tak ciężkich nasion wiatr nie ma szans przenieść. Takie zjawisko nieświadomego rozsiewu drzew przez ptaki nazywa się fachowo ornitochorią i jest dosyć częstym zjawiskiem.




No i jeszcze jedna, akurat dla mnie najważniejsza cecha. Zazwyczaj sójkę usłyszymy zanim zobaczymy. Ten ptak jest wybitny jeżeli chodzi o zdolności wokalne – on nie śpiewa, on się po prostu ordynarnie drze. Słychać ją z daleka i nie da się z niczym pomylić. Dodatkowo działa jak fotokomórka, kiedy coś znajdzie się niedaleko sójki to zawsze (naprawdę zawsze) zaczyna skrzeczeć. To zachowanie jest dobrze znane wszystkim którzy z lasem mają coś wspólnego (zarówno człowiek jak i zwierzęta). I kiedy sójka „okrzyczy” Ciebie, to wiedzą o tobie wszystkie zwierzęta w okolicy, a wtedy lisa czy sarnę nie masz najmniejszych szans podejść na sensowną odległość. Oczywiście działa to w drugą stronę, przez co jesienne wyprawy po zdjęcia często kończą się mniejszym lub większym sukcesem.




Co prawda jesień już za nami, ale całe szczęście sójkę możemy spotkać przy karmnikach. Oczywiście żeby ją tam zobaczyć, sójka musi mieć warunki – w porównaniu do sikorki to jest kawał ptaka, który potrzebuje sporo miejsca na lądowanie. Większość karmników jest po prostu dla sójki za mała.


Ps. Pierwsza w tym sezonie wyprawa po ośnieżonych polach za mną. Pamiętajcie: Kiedy zastanawiasz się czy sięgnąć po lornetkę, by zobaczyć czy ten malutki punkcik gdzieś tam daleko to sarna, to ta sarna już od dawna jest świadoma Twojej obecności. Co więcej, jest już znudzona patrzeniem się na Ciebie ;)


Ps2. To zdjęcie wykonałem w Biologiska Musset w Sztokholmie. Nie ma tam tabliczek z nazwą gatunku (dostaje się kartkę z listą gatunków, rozpoznaje się samodzielnie po opisie „co robi”). Wydaje mi się, że to Sójka Syberyjska (ale nie mam pewności) – widziano ją w Polsce zaledwie kilka razy, zawsze w formie zagubionego turysty.

wtorek, 3 stycznia 2012

W Ruchu.

Przegląd zdjęć. Za słabe na publikacje do artykułów, ale szkoda wyrzucać.



Sikorki jak zwykle dają rady.