niedziela, 30 września 2012

Na grzyby!


Wszyscy po kolei chwalą się jakie grzyby zebrali… a co ja mam powiedzieć? Nawet na święta na pierogi nie starczy… No dobra, może aż tak źle to nie jest. Zobaczcie sami.


Zaczniemy od najbardziej znanego grzyba. Muchomora czerwonego zna każdy, nawet jeżeli ktoś w lesie nigdy nie był. Zaskakujące jest, że jeżeli weźmiemy atlas grzybów do ręki, to przeczytamy, że jest on… niejadalny.

Młody muchomor czerwony, obok zgryzionej przez sarnę jodełki.


Nie trujący, ale niejadalny. Drążąc temat znalazłem, że spośród wspomnień odważnych powtarzają się opinie takie jak: urwany film z bardzo mrocznymi przebłyskami, zataczanie się jak po ciężkim piciu. Jedna osoba nazwała to jako „uczucie jak po koszmarze, bo człowiek budzi się, mało pamięta, ale wie, że było źle i nieprzyjemnie”. Każda osoba stwierdziła, że nigdy więcej nie spróbuje i będzie odradzać innym. Może dlatego jego właściwości nie są szeroko znane.


Interesującą sprawą jest ilość… kani. Jest ich tak dużo, że nie sposób ich wszystkich zjeść. Codziennie przynajmniej kilka wielkich kapeluszy. Nie dalej jak kilka dni temu jednego dnia zebranych było ponad dwadzieścia! Najbardziej znanym sposobem jedzenia kani jest oczywiście smażenie. Jednak kanie posiadają okrutny zwyczaj pochłaniana tłuszczu z patelni. Jeżeli już musicie je jeść z patelni, to obtoczcie je w cieście (wiem, to też za zdrowe nie jest, nie bijcie).



Teraz przejdziemy do trochę bardziej egzotycznych grzybów, purchawka chropowata. Jest porażającym dla mnie odkryciem, że te rosnące w ogromnych ilościach kulki są… jadalne, a nawet podobno smaczne! Warunkiem jest zbieranie ich kiedy są bardzo małe, kompletnie białe w środku. Przynajmniej tak mówi teoria, ja ich nie jadłem. Muszę spróbować, ale wizja zjadania purchawki jest dla mnie nieco kontrowersyjna. W Szwecji uchodzą za prawdziwy przysmak.


Dalej już kompletny kosmos. Idę swego czasu przez las i leżą jakieś czerwone rurki. Po niemałych poszukiwaniach znalazłem: Mądziak malinowy. Przywieziony w czasie drugiej wojny światowej przez amerykanów (oczywiście przypadkowo), powoli rozprzestrzenia się na nasze tereny. Zaskakujący jest sposób rozprzestrzeniania, wykorzystujący… muchy.


W literaturze znajdziemy określenie „posiada nieprzyjemny zapach”. Eufemizm pierwszej klasy, smród (całe szczęście tylko z bliska) jest potworny. Ale dla takich much to wspaniała przynęta. Po polizaniu przez muchę zarodników przechodzą do układu pokarmowego muchy (oczywistość). Nie przeszkadzają w jej życiu ani trochę, pozwalając musze podróżować. Dopiero wtedy, kiedy mucha umrze, zarodniki rozwijają się i tworzą nową kolonię.


Są też totalne zagadki, których zidentyfikować nie potrafię. A do nich dołącza cała plejada rozmaitych grzybów, wszystkich niejadalnych.



Faktem jest, że grzyby jako składnik ekosystemu rozkładający resztki organiczne potrafi kumulować w sobie izotopy radioaktywne. Mając na uwadze bliskość i pogodę po katastrofie czarnobylskiej, często bada się w nich zawartość cezu. Ogólnie nie jest tragicznie, z wyjątkiem województwa opolskiego. Kiedy przechodziła tamtędy chmura z pyłem, spadły deszcze. W stosunku do „czystych” (lecz wciąż akumulujących z przyrody) podgrzybków są one nawet 500 razy bardziej promieniotwórcze (w suchej masie). Obecnie nie poleca się zjadać grzybów z tamtego regionu, a taki stan będzie jeszcze trwał kilkadziesiąt lat.


Pozdrawiam.

wtorek, 25 września 2012

Wyróznienie oraz "Dwadzieścia metrów".


Następne wyróżnienie, następne podziękowania. Nadane zostało przez Ilonę, prowadzącą bardzo ciekawe dwa blogi: „Opowieści z kurnika” i „Byłem, przeżyłem, opisałem – agroturystyka”. Nazwy nie są odpowiadające rzeczywistości, ale dobrze oddają charakter bogów. Jednak tym razem dalej nominować nie będę. Powód poniżej.

Za to zapraszam do przeczytania tej krótkiej historyjki "Dwadzieścia metrów":

Sarny już dawno wydały na świat młode. Te podrosły, nauczyły się już tego i owego. Rzadko, ale czasami coś dzieję się z kozą. Następuje zaburzenie hormonalne i ciąża przedłuża się. Dlatego wielkim zaskoczeniem było spotkanie przed domem - w czasie żniw – malutkiej sarenki.

 Późniaczek – bo tak go nazwałem, prawdopodobnie urodził się miesiąc później, może półtora. Do tego nigdy nie widziałem przy nim kozy. Porzucić go nie mogła, bo skoro dożył do chodzenia po polach, ta musiała go karmić mlekiem. Sezonu łowieckiego nie było na kozy jeszcze wtedy… nie tylko Późniaczek, ale do tego sierota.

Nie kwapiłem się ze zrobieniem mu zdjęć – trawa za wysoka, on za niski. Wiedziałem, że co noc przychodzi pod bramę, aby poskubać sobie spadające z drzew jabłka, posili się trawnikiem, czy zdrzemnie w zakrzaczeniach.  Jakie ma szanse na przeżycie zimy? Nie wiem, aż tak się nie znam… i zimy też nierówne. Czy przeżyje zimę? Tego już się nie dowiemy.

Wilgotna ziemia drogi, jak i pozostałe ślady pozwalają na odtworzenie jego ostatnich dwudziestu metrów. Z jednej strony otwarte pole niemal po horyzont, z drugiej rów porośnięty krzewami tak gęsto i wysoko, że człowiek nie miałby szans się przebić. Późniaczek uciekał. Za nim pędził duży pies, naganiacz. Obaj wiedzieli, że za kilkanaście metrów jest podkop pod płotem, i jeżeli koźlaczek przez niego przejdzie to ma szansę na ucieczkę w las. Dwadzieścia metrów… piętnaście… uderzenie w bok. Drugi, o wiele mniejszy pies tylko czekał w zagłębieniu, aż naganiacz podprowadzi go pod niego. Razem wlecieli w krzaki. Tam stracił trochę sierści, zapewnie zaczął też krwawić wewnętrznie – sarny są bardzo delikatne. Jednak wyrwał się, pędząc dalej na przód. Dziesięć metrów… pięć… następny pies, zaraz przy wykopie. Upadł na pobocze, ze zmęczenia i ran. Tam, nie mogąc przegryźć gardła rzuciły się na miękkie podbrzusze. Otwarcie było na tyle gwałtowne, że drobiny treści żołądka dostały się powrotem do ust. Kiedy był ciągnięty, jeszcze jakieś pięć metrów, wciąż wierzgał nogami – był uparty.

Gdyby nie to, że został tak rozszarpany na drodze, absolutnie nikt nie dowiedziałby się co się z nim stało. Kiedy go znalazłem, psy właśnie wracały do swoich właścicieli. Krew jeszcze nie ostygła, gdy następne grono amatorów darmowego posiłku miało zamiar zacząć ucztę – sroki. No i jeszcze muchy, te zawsze są obecne. Psy ogryzły jedną nogę, troszkę drugiej. Nie chciały się widocznie obżerać do pełna – wieczorem przecież jest kolacja w domu… no i sarna jak ma parę dni to lepiej smakuje.
Można napisać, że śmierć z rąk myśliwego to dla takiej sarny straszna sprawa. Tak też ją widzą postronni. Jednak życzę każdemu, aby mógł zobaczyć to co ja widziałem. Posprzątać taką… orgię przemocy. Patrzę na taką sarnę, jego szeroko otwarte oczy wpatrujące się w niebo… ale czy na pewno patrzy w niebo? Może po prostu oglądał jak jeden z psów odgryzał mu nos?

                Wiadomo, wilki polują w ten sam sposób, ale tam to ma cel. Dlatego pierwsze pytanie jakie sobie zadałem to „Gdzie w tej śmierci sens?” a zaraz za tym „Co zrobić aby ta śmierć miała sens?”. Można powiedzieć, że ludzie o tym nie wiedzą i edukacja społeczna leży. Niestety jest to obraz fałszywy, bo prawda jest o wiele gorsza: Wszyscy wiedzą co się dzieje, tyle tylko, że absolutnie nikogo to nie obchodzi.

Jedyne ujęcie które nie potrzebuje cenzury:


Dedykuję tą historię wszystkim, którzy wierzą, że ich psy to aniołki i nie widzą żadnej potrzeby, aby mieć smycz czy sprawny płot. Szczególną dedykację chcę przekazać również aktywistom, uginającym się im ministrze środowiska oraz parlamentowi. Nowa ustawa zakazuje bowiem odstrzału takich psów, zrównując ratujących zwierzynę myśliwych do bandytów.

Pozdrawiam.

Ps. Co zrobilibyście gdyby okazało się, że wasz pies był w takiej bandzie?

niedziela, 16 września 2012

Wspomnienie lata.


Jak przyjemnie podnieść kilka owoców które spadło z drzew – brzoskwinie czy  jabłka. Potem, jak to w  niedzielne południe, zasiąść przed domem z książką, mając pod ręką kawę oraz zawsze gotowy do użycia aparat. Od akapitu do akapitu używam go do utrwalenie radosnej zabawy jaką zasponsorowałem kaczkom. Jednak takie chwile spokoju to wielka rzadkość, to było ledwie parę dni w lecie. Niestety, takie dni trzeba brutalnie wyszarpać z codzienności… zresztą lato i tak się kończy.


Tak wygląda szczęśliwa kaczka:


Lato, mimo dobrego światła do fotografii nadaje się słabo – za dużo liści, za dużo owadów (i to nie komarów), zbyt gorąco aby w dzień coś się działo, zbyt wczesne poranki. Można narzekać w nieskończoność.


Ptaki które nie odlatują na zimę zaczynają podróżować w nieregularnych bandach. Jest to tzw. koczowanie. Zaczynają też opadać pojedyncze liście, jakoś tak zimno w ogóle się robi. Bocianów już dawno nie ma. Do jesieni brakuje jeszcze tylko rykowiska jeleni, które zacznie się lada dzień.


Idzie jesień – chmury, deszcz, liście. Zieleń i błękit ustąpi czerwieni i żółci. Ptaków jakby mniej, ale jednak więcej. Oczywiście sporo gatunków odlatuje, ale za to te co zostają coraz śmielej przylatują pod dom. Nawet nie zwróciłem uwagi, że przez całe lato nie było ani jednej sikorki bogatki – do czasu aż wczoraj je usłyszałem. No i czekam na spuszczenie wody w stawach… znowu tysiące ptaków przylecą, aby odpocząć i rzucić coś na dziób przed daleką podróżą. Będzie się działo.


Krótka, życiowa historyjka:
Kochane dzieci, mam do pytanie: Jakie kolory kojarzą się wam z lasem i wsią? Dzieci, widząc kolorowe obrazki pól, łąk, lasów przekrzykują się, radosne że mogą uczestniczyć w zabawie-konkurencji.: „Zielony od roślin! Żółty od zboża! Niebieski od nieba!”.

Kto tu jest niepoprawnym optymistą: Pani czy dzieci? A może oboje?


Moje codzienne barwy odstają nieco od tych podanych przez przedszkolne dzieci. Lekko zmieniając wypowiedziane kiedyś słowa, moje „kolory” wsi to: mokry od potu, czarny od błota, czerwony od krwi.


Pozdrawiam.

niedziela, 9 września 2012

Zwycięstwa i porażki - Lisokangur


- nominować 15 blogów
- poinformować wybrańców o wyróżnieniu
- zdradzić 7 faktów o sobie
- podziękować za nominację
- zawiesić nagrodę na swoim blogu

Nagroda! Ach och i dziękuję. Kolejna nagroda i kolejne podziękowania dla Tupaji. Mam wybrać 15 blogów, co przypomina mi pewną ciekawą historię. Podczas wojny secesyjnej rozdawano po stronie północy setki medali. Ile medali przyznano po stronie południa? ANI JEDNEGO. Robert E. Lee (ten od cytatu w nagłówku), głównodowodzący armiami południa zabronił nawet honorowych list poległych – każdy który był w armii konfederacji był bohaterem, i nie chciał nikogo wyłączyć z tej chwały. Największym honorem jaki południowy żołnierz mógł otrzymać, to być „wspomnianym w raportach”, co dawało zaszczyt noszenia… wstążeczki. Przenosząc to na nasz grunt, czyż nie ma większej nagrody niż być wspominanym w zwykłym poście?

 I dwie nominacje dla nowoodkrytych, bowiem zapowiada się ciekawie:
Jackowy "Krzemień"
moja mała zagroda i ja
Nazwy blogów pozostawiłem w niezmienionym zapisie (kwestia wielkości liter).

Siedem faktów o sobie... cieżko pisać o tak nieciekawej osobie.

1. Jestem sto razy lepiej obeznany w sztuce wojennej (sprawdzić pojęcie) niż w biologii.

2. Ogólnie jestem uprzejmy, ale cierpliwości nie mam żadnej. Bardzo łatwo mnie rozzłościć, a wtedy to nawet „karmić z procy lub na bardzo długim kiju”.

3. Nie wierzę w równość, w żadnym wymiarze. Ani drzewo, ani żaden liść nie są równe. Są ludzie warci mniej niż zdechły pies, są też tacy przy których jesteśmy jak mrówki. Jednak nie oznacza to, że od razu oceniam ludzi – po prostu uznaję nierówność, ale nie pławię się w niej.

4. Jestem leworęczny co trochę przeszkadza mi w wielu aspektach, bowiem każde narzędzie (w tym aparat) jest mi trudniej używać. Z kolei kosy nie mogę w ogóle używać, bowiem wymagałoby wykucia ostrza na „lustrzane odbicie”.

5. Chociaż sam nie poluję, tematykę łowiecką uwielbiam. Często z zażenowaniem czytam o przedstawianiu łowiectwa jako czegoś negatywnego – świadczy to o braku elementarnej wiedzy w temacie. Za to uwielbiam bezlitośnie i w jak największym gronie rozmawiać z takimi, co rzekomo widzieli jak inni polowali albo na polowaniu jako gość byli. Pytam na co polowali, co ustrzelili, z czego strzelali i w jakim miesiącu/porze roku. Oczywiście idą w zaparte i wychodzi, że myśliwi na polowaniu zbiorowym strzelali ze sztucerów do lecących kaczek w czerwcu… Pełna kompromitacja, mówiąc prostszym językiem "ja tylko wyciągam widły, a oni sami radośnie w nie wbiegają".

6. Jak już zapewnie domyślacie się, nie uznaję poprawności politycznej. Nie mam oporów w wyrażaniu swoich opinii, dlatego czasem jestem uznawany za: rasistę, faszystę (!), antysemitę, homofoba, chama, prostaka, człowieka bez współczucia... po prostu nie dałem się ogłupić tą poprawnością oraz lubię jasno i prosto wyrażać swoje zdanie.

7. Nie mam problemu z lecącą ze mnie krwią z nawet głębokich ran czy szeroko pojmowanym ubojem zwierząt (niestety, kura sama do obiadu sie nie zabije). Za to nawet w telewizji (czasami jak oglądam u rodziców) nie mogę patrzeć na te programy co w szpitalach kręcą, momentalnie mnie odrzuca.

A tematem na dzisiaj będzie: „k**** mać ty ch*** j*****!” – mówione do siebie lub aparatu, czyli nieudane zdjęcia które mogły być świetne.

„Nie będziesz miał rusztowań metalowych przede mną.”


„Wzgórze, zboże, trzy i pół sarny… kadrowanie, światło.”


„Orzeł jak się patrzy, ale gdzie nogi! Zawsze kadruj, co wyjdzie zobacz potem!”. Wspominałem, że mam nowe, pierzaste, ekologiczne kosiarki? 


„Znienacek z błotniakiem stawowym, czyli za długie naświetlanie.”


Fajnie pokazany ptasi przychówek, ale otoczenie… gruz, taczka z nie-powiem-czym po kaczkach, brudne poidło zrobione ze starego pojemnika… poezja.


Największa zarazem ulubiona porażka, gwóźdź posta – LISOKANGUR – szkoda tylko, że autofokus akurat wtedy postanowił założyć związek zawodowy. To zdjęcie NIE JEST fotomontażem. W komentarzach zapraszam do rozwikłania zagadki, jak to zdjęcie zostało zrobione :)

Za to następne jakie mu zrobiłem jest jednym z najlepszych zdjęć lisa jakie kiedykolwiek widziałem (co za skromność).

Pozdrawiam.

Ps. Dodałem blokowanie prawego przycisku myszy. Dalej banalne w obejściu, ale jakiekolwiek zabezpieczenie zdjęć.

niedziela, 2 września 2012

Śmierć ma zapach rudbeki.


Niemal wszystkim wydaje się, że przyroda to sielskość, radość i spokój. Piękne kwiaty, sarenki, zajączki i śpiewające ptaszki. Jest to obraz fałszywy do granic absurdu. Wynika on z prostej zasady – ludzie są z natury optymistami.


Śmierć i walka jest tak oczywista i częsta, że na wsi traktuje się ją z niewiele większą uwagą niż spadające liście – czasami trzeba tylko posprzątać. A bezpardonowa walka toczy się w każdej skali, miejscu i czasie. I celem jest zawsze śmierć, cokolwiek mniejszego traktowane jest jak porażka - zbędną stratę energii po stronie atakującego oraz zazwyczaj długą i bezużyteczną śmierć po stronie broniącego się.


Bardzo lubię rudbekie – wieloletnia roślina, sama się rozsiewa, posiada piękne i odporne kwiaty. I co ważniejsze, przyciąga całe chmary motyli i innych owadów. Pięknie, słonecznie, kolorowo… nic tylko patrzeć jak ekolodzy zaczną przykuwać się do rudbeki i zabraniać ich ścinania.


                Jednak nawet tutaj matematyka jest bezlitosna. Ilość owadów przylatujących do każdego z tych kwiatów jest zawsze większa niż odlatujących.


                Mam ogromną liczbę zdjęć – niemal każdego zwierzęta jakie pokazuje. Padnięte z mrozu, głodu, na wpół zjedzone, strawione itp. itd.  Wybrałem takiego niepozornego pajączka, bo jest dosyć neutralny. Gdybym pokazał lekko dojrzałego lisa czy ogryzioną nogę sarny mógłbym dostać ban, a chyba nie ma możliwości filtrowania 18+ dla pojedynczych postów.


Pozdrawiam.