wtorek, 6 marca 2012

Dzień, w którym uratowałem życie…


                Każdy z nas przeżywa te małe przygody, które nadają dniu codziennemu nieco cieplejszych barw. Zastanawiałem się, co w zasadzie ciekawego mogę napisać o moich codziennych zajęciach, skoro z mojej perspektywy nie dzieje się nic. Ale czy na pewno? Postaram się opisać zupełnie zwykły dzisiejszy dzień, a decyzję o jego niezwykłości pozostawić wam. Postaram się napisać to z gracją.



                Dobry dzień zaczyna się od dwóch kanapek, kawy i lektury na obalającej teorię inflacji wczesnego wszechświata. Ten miły czas nie trwa jednak wiecznie. Łapię się na tym, że nie pamiętam poprzedniego zdania (i połowy poprzedniej strony), które właśnie przeczytałem. Znaczy to tyle, że mózg wchłonął tyle kartek ile mógł z rana pojąć i czas się poruszać.



Poranek – zimno, słonecznie… ale nie cicho. Ptaki już od dawna są na nogach i przekrzykują się w najlepsze. No cóż, wiosna to czas zajmowania terenów i szukania partnerki, nikt więc nie próżnuje. Dzisiaj większość dnia bez żadnych narzędzi innych niż rękawiczki. Było ścinanie, przycinanie i inne lekkie przyjemności. Teraz czas to całe drzewo wynieść z lasu, pociąć i porąbać to lepsze (brzoza i akacja) na własny opał, a gorsze na eksport (sosna).



                I tak możnaby robić do wieczora, ale dla zabicia nudy popróbowałem prostować krzywo rosnący młody orzech włoski oraz pozbierać trochę walającej się wszędzie folii (długa historia). Myślami planuję co będzie można zrobić kiedy ziemia odmarznie. Około dziesiątej na samopas idą kury. Kur nie wypuszcza się z samego rana, bo jeszcze wtedy lisy i inne potwory mogą grasować. Oczywiście kury, jako stworzenia grzebiące ochoczo idą na skraj lasu i dokonują dzieła zniszczenia w ściółce. I zdziwilibyście się, jak wysoko w łańcuchu pokarmowym mogą być kury.



                Znacie ten dźwięk przecinanego powietrza kiedy coś leci przez nie szybko? Pojawił się nagle za plecami – głośny, zbliżający się. Trwał podejrzanie długo (może dwie sekundy), więc podniosłem wzrok. Mignęła mi myśl o szybowcu, ale ten syk był zdecydowanie za blisko na cokolwiek tak dużego. Co zobaczyłem pewnie się już domyślacie. Myszołów jak pocisk przemknął mi jakieś trzy metry nad głową, zwinięty i gotowy do ataku, uderzając prosto w niczego nie świadomą kurę jakieś dziesięć metrów ode mnie.



                Na pomoc pobiegłem i ja, i Berta. Berta to owczarek podhalański o anielskim usposobieniu, który za jedno pogłaskanie pozwoli się męczyć i targać godzinami, dodatkowo podkładający głowę pod drapanie zawsze, kiedy tylko zobaczy wolną ludzką rękę. Ale wróćmy do kury. Oczywiście myszołów musiał ratować się ucieczką, chociaż miał już wygraną w szponach. Z kury posypały się pióra jak z rozdartej poduszki, ale poza tym nie ucierpiała na tym w ogóle. Nie będzie to na pewno odosobniony przypadek – teraz wszystkie ptaki będą chować młode a to zwiększa apetyt. Czy byłbym zły gdyby polowanie się udało? Nie, w końcu „wszystkie zwierzęta chcą żyć”, jak to mój dziadek mawiał.



                I tak mi mijał dzień, od czasu do czasu zadzierając głowę aby pooglądać klucze gęsi. Pomyślałem sobie, skoro latają to muszą też czasami lądować. Po zakończonym dniu pracy, korzystając z kończącego się słońca przeszedłem się w poszukiwaniu podkopów w płocie (ach te lisy). Ponieważ gęsi to trawożecy, nie było wielkim odkryciem znalezienie paru sztuk na łące sąsiada.



                Stawy o których możecie sobie poczytać są ode mnie położone w linii prostej dwa kilometry. Odgłos trzepotu skrzydeł i gęgania tysięcy gęsi z tych kilometrów był tak głośny, że maiłem kłopoty ze zrozumieniem co ktoś do mnie mówił przez telefon. Ciekawe jak głośno byłoby tam.



Potem obiado-kolacja. Kawa i książki. Jeszcze tylko rzut okiem za okno. Księżyc prawie w pełni, więc zdjęć nieba nie porobię. Czas kończyć dzień, och jaki był zwyczajny… Można na pewno było zrobić więcej, jeszcze się trochę wysilić. Ale spać nie pójdę jakoś specjalnie rozżalony, przecież kurę uratowałem.



Pozdrawiam.

5 komentarzy:

  1. Zwykły-niezwykły dzień. Niby proza życia, ale niektórym coś takiego się marzy, wierz mi!

    OdpowiedzUsuń
  2. o tak! marzy się :)!
    często widuję klucze gęsi i nawet słychać, jak gęgają w locie,niezły hałas musi być przy stawach!

    OdpowiedzUsuń
  3. fajny wpis. Las twój czy państwowy? Tęsknię za jakąś wycieczką, najchętniej właśnie do wiosennych gęsi, żurawi... Ankieta nie rzuciła mi się w oczy, zagłosowałam dopiero po twoim przypomnieniu:-) generalnie chciałabym więcej wszystkiego:-)))

    OdpowiedzUsuń
  4. Las jest prywatny, ale nie mój. Patrząc na pisma należy do wujka, ale gdyby miał opisać stan faktyczny to określiłbym go jako rodzinny. Megi, gdybym miał zaszaleć, to organizowałbym małe wycieczki przez lasy, z moją wiedzą i szczęściem każda wyprawa byłaby jak program popularnonaukowy ;) Oczywiście nie ma na to szans, kto chciałby płacić za przewodnika po polskiej dziczy ;) Oczywiście dochodziłaby geologia, historia regionu i inne nauki. A muszę powiedzieć, że te okolice są niezwykle bogate historycznie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Very nice photo of the rooster and the geese in flight.

    OdpowiedzUsuń