Któregoś
dnia uświadomiłem sobie, że przebywając już tyle czasu w dzikiej przyrodzie i
szeroko rozumianej wsi przestałem zachwycać się tymi małymi, nieuchwytnymi
zdarzeniami które na początku tak mnie zauroczyły. Są to rzeczy, które „mieszczucha”
zachwycają, bo nie widział ich nigdy… a dla mnie są może nie codziennością, ale
widziałem je już dziesiątki albo setki razy i przez to ich urok nieco przygasł.
Klangor
żurawi budzący o wschodzie słońca. Podejście do sarny na dziesięć metrów.
Znalezienie kolejnego śladu żerowania drapieżnika. Gonitwy wiewiórek na drzewie.
Droga mleczna widoczna nocą. Podniebne tańce ptaków drapieżnych. Tumany kurzu o
zachodzie słońca wzbijane przez maszyny rolnicze. Dokarmianie młodych ptaków
przez ich rodziców.
Tak można ciągnąć całą ogromną
listę...
Nie da się ukryć – bogactwo przyrody rozpuściło mnie i to się mści na
zdjęciach. Coraz rzadziej podnoszę aparat to takich ujęć. Nawet nie zrobiłem w
tym roku jednego zdjęcia wiewiórki, chociaż od tygodni podkradają mi orzechy parę
metrów od drzwi wejściowych. Muszę się za nie zabrać w końcu.
Ale mamy już wrzesień. Po okresie
wychowywania młodych, pierzenia i chwili odpoczynku ptaki zabierają się za
wędrówki, a młode „nieobyte” jeszcze w świecie stanowią (niewiele, ale jednak)
łatwiejszy łup dla obiektywu.
Wędrówki to także zwiększona
szansa na spotkanie rzadszych gatunków. Jako zdjęcie dokumentacyjne daje wam
rybołowa, ptaka w Polsce o wiele, wiele (około 20 razy licząc pary gniazdowe, jeszcze więcej licząc na sztuki!) rzadszego niż bielik.
Trafiły się też czarne bociany –
szczęśliwa siódemka. Wielka szkoda, że warunki były katastrofalne.
Jesień idzie wielkimi krokami. A na koniec moja prywatna sarna złapana na gorącym uczynku - podżerała mi dynie ;)
Pozdrawiam.